Carretera Austral to mierząca ponad 1200 kilometrów droga krajowa numer 7 łącząca miejscowości w południowym Chile, która zaczyna się w mieście Puerto Montt i prowadzi na południe. Budowę południowej autostrady zaczęto w 1976 za czasów prezydenta Augusto Pinocheta. Jej pierwszy odcinek otwarty został w 1988, a w roku 2000 dotarła do ostatniej miejscowości Villa O'Higgins. Do dziś na drodze prowadzonych jest sporo robót drogowych. Z początku droga szutrowa, dziś już wiele jej odcinków pokrywa asfalt.
Na pierwszym odcinku Carretery znajdują się trzy promy. Pierwszy z nich kursuje mniejwięcej co godzinę i nie ma problemu z dostaniem się na pokład. Na kolejne dwa trzeba już wcześniej zrobić rezerwacje. Kursują one jedynie raz dziennie. Niestety po pocałowaniu klamki w biurze firmy obsługującej owe połączenia decydujemy się jechać w ciemno. Wstajemy wczesnym rankiem i po przejechaniu przez Puerto Montt i kolejnych około 60 kilometrach asfaltową drogą dojeżdżamy nieco spóźnieni na pierwszy z promów. Po odczekaniu niecałej godziny i opłaceniu około 6000 CLP za motocykl z kierownikiem ładujemy się na pokład. Po 45 minutach rejsu dopływamy do brzegu i zaczyna się nasz wyścig z czasem po szutrowej drodze. Do pokonania mamy jakieś kolejne 60 kilometrów i kilka robót drogowych po drodze a do odpłynięcia kolejnego i jedynego tego dnia promu tylko 75 minut. Po ciężkiej walce dojeżdżamy w ostatniej chwili na kończący już załadunek niewielki prom. Szczęśliwym trafem udaje nam się wjechać na prom jako przedostatnim. Tym razem w cenie podobnej do pierwszego promu mamy opłacony 3 godzinny rejs po fjordzie i dodatkowy ostatni pół godzinny prom. Pogoda nam dopisuję i na pokładzie znajdujemy nasz ulubiony kąt, koło którego wygodnie się rozkładamy z całym osprzętem.Wszędzie dobrze, ale przy hasioku najlepiej.
Po dopłynięciu do kolejnego portu jeszcze krótka przejażdżka 10 kilometrowym odcinkiem drogi i po małych roszadach trafiamy na ostatni prom, który dowozi nas już do właściwej Carretery Austral i zaczyna się przygoda.
Szybkim strzałem i jeszcze pełni sił tego samego dnia przejeżdżamy obok wulkanu Chaiten i martwego lasu, na który zeszła lawina błotna podczas erupcji wulkanu w 2008 roku. Niestety jedziemy tak szybko, że zapominamy zrobić zdjęć tego spektakularnego miejsca i jeszcze przed zachodem dojeżdżamy do miejscowości pod tą samą nazwą co wulkan. Przez ponad pół godziny krążymy po szerokich dwupasmowych drogach i licznych skrzyżowaniach, by wreszcie dotrzeć po kilku błędnych wskazówkach miejscowych do upragnionego kampingu. Miasto które zostało totalnie zniszczone podczas erupcji wulkanu w 2008 roku, gdzie wyrzut pyłu z krateru sięgał ponad 20 km wysokości. Mieszkańcy zostali wtedy całkowicie ewakuowani ze strefy zagrożenia i dopiero 3 lata później miasto zaczęło się odbudowywać na nowo. Patrząc na miasto można odnieść wrażenie, że ludzie odbudowują swoje gospodarstwa z tego, co akurat mają pod ręką.
Kolejny już deszczowy nocleg zaliczamy w miejscowości Puyuhuapi, gdzie udaje na się skryć z namiotem pod dachem blaszaka. Od miłej właścicielki dostajemy mapę z pobliskimi atrakcjami i do przejżenia album ze zdjęciami z Carretery.
Dojeżdżamy do pierwszej mapowej atrakcji - jednych na drodze term naturalnych. Idę na zwiady. Madzik lubiąca wodę i pełna entuzjazmu cieszy się na tą wizytę. Niestety po dojeździe na miejsce okazuje się, że w termach sami faceci - chyba ze 20 chłopa, większość "kolegów" z promu. Gdy mnie zobaczyli szybko entuzjazm Madzika przeszedł na nich, owocnie pytających o kompana mojej podróży. I tak oto z uśmiechem i szybkim pożegnaniem skończyła się nasza wizyta w termach. Zaliczyliśmy za to całkiem niezły wiszący lodowiec Ventisquero Colgante z dwoma wypływającymi spod niego wodospadami.
Po deszczowym przejeździe i wcześniejszym 2 godzinnym postoju spowodowanym remontem drogi przez wysłane kwiatami doliny dojeżdżamy wyziębieni i wymęczeni do miejscowości Puerto Aysen, gdzie pakujemy się do najtańszej sensownej chatki, w której na nasze szczęście oprócz łóżka znaleźliśmy również kominek i pralkę. Pierzemy, hajcujemy i suszymy się całą długą noc.
Madzikowi udaje się nawet sprytnie pomniejszyć swoje rękawiczki za pomocą magicznego piecyka.
Następnego dnia dojeżdżamy do największej na Carreteri miejscowości Coyhaique liczącą ponad 40 tysięcy mieszkańców. Miejscowość nas nie zachwyciła i po szybkich zakupach uciekamy dalej na południe. Stąd na południe droga w przeciwieństwie do wcześniejszych mieszanych szutrowo - asfalowych odcinków usłana już jest tylko kamieniami.
W poszukiwaniu noclegu nad jeziorem trafiamy na zamknięte i zabarykadowane jeszcze przed sezonem kampingi. Ostatecznie po zrobieniu dodatkowych 100 kilometrach w bok lądujemy na super darmowym kampingu przy trasie i wieczór spędzamy z 64 letnim Jarkiem - szwajcarskim rowerzystą.
Natrafiamy również na niczego nie bojące się trzy huemule z rodziny łosiowatych.
Po zaliczeniu kilku dobrych widoków i rozległych Patagońskich krajobrazów, tankowania z butelek i zabawy z psami dojeżdżamy do jeziora znajdującego się na granicy Chile z Argentyną. Po stronie chilijskiej nazywane jest jeziorem General Carrera, a po argentyńskiej jeziorem Buenos Aires. Rozbijamy się w miejscowości Puerto Rio Tranquillo przy domu pana Manuela, który na następny dzień pomaga zorganizować nam wycieczkę do Marmurowej Kaplicy i inne marmurowe jaskinie drążone przez wodę jeziora. Normalnie wycieczka kosztuje 40000 CLP za osobę, czyli jakieś 240 PLN. Nam udaje się zrobić to za połowę ceny.
Jeszcze tego samego dnia wybieramy się wąską szutrową drogą , by po 50 kilometrach i około 20 minutowym trekingu dostać się na punkt widokowy z widokiem na ogromne czoło lodowca. W drodze powrotnej udaje nam się jeszcze darmowo zaliczyć nowo otwarty i testowany jeszcze park linowy. Z miasteczka, w którym się zatrzymaliśmy organizowane są 1 dniowe rejsy po jeziorze pod jęzor tego samego lodowca San Rafael schodzący prosto do wody. Cena takiej wycieczki to jedyne 140000 CLP, czyli jakieś 840 PLN. Mimo iż udało nam się zejść z ceną o połowę, to 2 dni oczekiwania i średnia pogoda wpłynęła na to, że zrezygnowaliśmy z atrakcji i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zjeżdżając ostatecznie z Carretery Austral i objeżdżając jezioro przepiękną drogą prowadzącą wzdłuż klifów dostaliśmy się do miejscowości Chile Chico, z której już tylko 5 kilometrów dzieli nas od Argentyny. Hasta luego Chile, za parę dni znów tu wrócimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz