Po szybkim przelocie z Kolumbii przez Ekwador i Peru z dziennymi dystansami czasem po 500km ostatecznie dostaliśmy się do Chile, gdzie zostało nam jeszcze ostatnie 2 tygodnie podróży. Pierwszy raz podczas wycieczki na granicy Peru-Chile mieliśmy kontrole bagażu, głównie przez zakaz wwozu do Chile warzyw i owoców z Peru. Nasza trasa trasa prowadziła z samej północy kraju aż do stolicy Santiago, gdzie skończymy naszą wycieczkę. Z racji tego, że mieliśmy jeszcze trochę czasu odwiedziliśmy stare, znane już nam miejsca, w których wcześniej nie mieliśmy okazję zatrzymać się na dłużej.
Przejeżdżaliśmy przez miejscowość Iquique, w okolicach której parę dni wcześniej było wielkie trzęsienie ziemi o natężeniu 8,2 w skali Richtera. Podczas trzęsienia została zniszczona główna droga prowadząca po klifie do miasta. Dość długo walczyliśmy z korkami. i ostatecznie po przejechaniu miasta już późnym popołudniem rozłożyliśmy się z namiotem w pierwszej lepszej miejscówce przy oceanie z niezłym widokiem na Iquique.
Na http://www.onemi.cl/en/eventos.html można znaleźć informacje o ostatnich trzęsieniach ziemi, tsunami i innych zagrożeniach w Chile.
Na http://earthquaketrack.com/ można śledzić większe trzęsienia ziemi na naszym globie.
Większość trasy prowadziła po wybrzeżu i po pustyni Atacama, gdzie przez setki kilometrów na próżno szukać miejsca w cieniu. Nam udało się raz tylko schować w cieniu wielkiej ciężarówki stojącej na postoju.
Byliśmy też raz zmuszeni zatrzymać się raz przy chacie jak z westernów kupić 5 litrów benzyny w butelce.
Nocleg w namiocie na plaży zaliczyliśmy też w pustym już po sezonie Hornitos. Po wieczorze z miejscowym trunkiem Pisco Sour biegaliśmy jeszcze trochę nocą po plaży z latarkami.
Jakieś 75 kilometrów na południe od miasta Antofagasta na środku pustyni Atacama, zaraz przy panamerykanie trafiliśmy na 11 metrową rękę. Mano del desierto, czyli ręka pustyni została postawiona w 1992 roku przez chilijskiego rzeźbiarza.
Wróciliśmy też do parku Pan de Azucar, w którym zostaliśmy 3 noce. Nocami do namiotu podkradał nam się mały chilijski lis Zorro. Chcieliśmy zaliczyć mały rejs łódką na pobliską wyspę, gdzie można zobaczyć lwy morskie i pingwiny, jednak miejscowy rybak przestraszył się fal. Miejscowi wyławiają z oceanu algi, które są suszone. Algi używane są używane do produkcji kosmetyków, ale czasem też można znaleźć je tu w zupie. Poznaliśmy miłą parę z Holandii, z którą zaliczyliśmy mały treking podziwiając różne kosmiczne kaktusy. Udało nam się też wjechać motocyklem na punkt widokowy teoretycznie dostępny tylko dla pieszych turystów.
Wróciliśmy też odwiedzić naszych starych dobrych psich przyjaciół do Bahia Inglesa, gdzie Madzik wykazała się swym kunsztem kucharskim - na jednym palniku i jednym garnku z moją małą pomocą przygotowała polski obiad - mielonego z ziemniakami i kapustą !!!
Kolejnego dnia zaledwie po 40 kilometrach zatrzymaliśmy się na kolejnym kampingu przy plaży Playa Virjin, na której po krótkiej chwili poznaliśmy małą wstydliwą bezpańską suczkę z wymionami jak krowa i jej brygadę 3 tygodniowych siedmiu szczeniaków żyjących pod głazem.
Jednego dnia wspólnie z Hermanem, podróżującym na nieco większej Africe Twin i poznanym na jednym z kampingów pokonaliśmy wspólnie jakieś 450km.
Ostatecznie dojechaliśmy do Concon, w którym zostaniemy parę dni.Stąd już tylko jakieś 150 kilometrów do Santiago, z którego mamy wylot do Europy. Wesołych świąt Wielkanocnych !
eh..te puste drogi do nikąd są najlepsze...:)
OdpowiedzUsuńJak to donikad?? Do domu;)
OdpowiedzUsuńno..czyli dokładnie tam:) ha ha
OdpowiedzUsuńNie wracajcie!!!! Prosze! Co ja będę robić całymi dniami jak fotek tu zabraknie?
OdpowiedzUsuńMusimy;) ale wracamy juz pod koniec roku by stawic czola wiatrom patagonskim:)
OdpowiedzUsuńNiesamowita wyprawa, gratuluję odwagi!
OdpowiedzUsuń