Wstajemy o 6 rano i zaraz po porannej
toalecie wskakujemy na nasze maszyny, by pokonać 150 kilometrowy
odcinek z Salty do San Antonio de los Cobres, gdzie dzisiejszego
dnia kończy się odcinek specjalny dla wszystkich zawodników. Stąd
motocykliści i quadowcy rozjeżdżają się na wieczór w inną
stronę niż kierowcy aut i ciężarówek. Ci pierwsi są w trakcie 2-dniowego maratonu, gdzie w czasie nocy spędzanej w miejscowości
Cachi są odseparowani od swoich mechaników i sami muszą poradzić
sobie z ewentualnymi usterkami. Drudzy jadą do Salty, gdzie w parku
maszyn czekają wszystkie ekipy serwisowe. Odcinek z Salty do San
Antonio de los Cobres jest w połowie drogą szutrową, a w połowie
asfaltową. Jest to odcinek dojazdowy po odcinku specjalnym dla
ciężarówek i aut rejsowych. Droga prowadzi wśród dziwnych
formacji skalnych i licznych gór porośniętych kaktusami i wznosi się o ponad
2 tyś metrów. Najwyższy punkt trasy przechodzi przez przełęcz na
4 metrów n.p.m. Do celu dojeżdżamy po godzinie dziewiątej. Na
miejscu już jest sporo kibiców – głównie z Argentyny i
pobliskiej Boliwii, z których duża część spędziła tu noc. Gringo prawie nie widać. My
po zatankowaniu naszych małych motocykli, szybko znajdujemy rodzinę,
u której kupujemy popularne tu kanapki z kotletem, Niestety rano na
śniadanie nie było czasu, a i żadnej stacji benzynowej nie spotkaliśmy po drodze. Dojeżdżamy po bezdrożach pełnych kibiców do miejsca obok
odcinka specjalnego, z którego będziemy oglądać wyścig.
Rozkładamy się obok boliwijskiej
ekipy, która od razu częstuje nas browarem. Z wiadomości, które
uzyskaliśmy dzień wcześniej, a których nie było czasu sprawdzić
pierwsi zawodnicy mają pokazać się przed godziną 10tą. Na
miejscu okazuje się jednak, że faktyczna godzina pierwszych
przyjazdów to 14sta z minutami, a kiedy cały młyn będzie miał
się zacząć, najpierw zobaczymy nadlatujący helikopter. Madzik w
wolnej chwili spina plastikowymi trytkami białą poszewkę z
czerwonym wodoszczelnym workiem. Jest ! Wreszcie mamy polską flagę
! Wyczerpani wczorajszym 850 kilometrowym odcinkiem pokonanym na
naszych 125cc i krótką nocą, kładziemy się na zboczu górki przy
trasie przejazdu. Gdy już usypiamy, nagle podchodzi do nas para
Boliwijczyków i zaprasza do swojego grona na grilla. Bez namysłu
dołączamy do ekipy. Boliwijczycy są dla nas jak rodzina. Są tak gościnni, że polska gościnność wysiada. Częstują nas baraniną, wołowiną, również występującą w Ameryce Południowej kaszanką. Rumem i wódką też nas częstują, jednak musimy wrócić jeszcze do domu, więc wyjątkowo odmawiamy. Prócz mięsa dostajemy od nich również flagę
ich regionu Santa Cruz, do którego niestety nie dotarliśmy podczas
naszej wycieczki.
W czasie wspólnego imprezowania nagle
Madzik wypatruje helikopter. Informacje szybko sprzedajemy
Boliwijczykom, a Ci niosą informacje dalej. Wszyscy biegną do trasy
i już po chwili pojawia się pierwszy zawodnik na motocyklu. Pędzi
z niesamowitą prędkością, tuż za nim kolejni. Ja staram się
cykać jakieś foty. Po jakiejś godzinie naszym oczom ukazuje
pierwszy zawodnik na quadzie – Rafał Sonik. Pędzi jak oszalały.
Niestety mimo prób, nie jesteśmy w stanie go zatrzymać. Krzyczymy
Polska, nasi znajomi Boliwijczycy krzyczą Polonia, my odwdzięczamy
się boliwijskimi okrzykami i impreza się kręci. Da się zauważyć
różnicę prędkości w poszczególnych kategoriach między
zawodnikami jadącymi w czołówce, a resztą. Około godziny 16tej
wreszcie na horyzoncie pojawia się chmura pyłu, jakiej wcześniej
nie widzieliśmy, a ludzie z daleka zaczynają krzyczeć: auto ! auto
! Już po sekundzie mknie obok nas pierwszy w generalce jadący Mini
Al-Attayah. Za nim kolejni. Czasem odległości między nimi są tak
małe, że aż dziwota, że Ci drudzy są w stanie jechać w tak
wielkim pyle, a za nimi jeszcze ciśnie motocyklista. W między
czasie nadjeżdża Hołek , Dąbrowski i inni polscy zawodnicy. Nie
wszystkich niestety rozpoznaliśmy. Gdy na trasę wjeżdżają
zawodnicy ostatniej kategorii w ciężarówkach zaczynamy powoli się
zbierać do domu.
Wsiadamy na nasze motocykle i kierujemy
się na drogę, którą przyjechaliśmy. Jest to droga krajowa numer
15, która jest także dojazdówką do parku maszyn dla aut i
ciężarówek. Pierwsze kilometry prowadzą po szutrze. Co chwile
wyprzedzają nas wyścigówki, które ciągną za sobą kłęby pyłu.
Możemy poczuć się jak wyścigu. Mimo, iż samochody nie jadą z
maksymalną prędkością, a jedynie z tą dozwoloną, to wydają się
pruć jak szalone przy naszych małych sprzętach, które ledwie jadą
60 na godzinę na wysokości pod 4 tysiące metrów n.p.m. W końcu
szuter zamienia się w asfalt, a wymijającym nas ciężarówkom i
autom biorącym udział w wyścigu nie ma końca. Apogeum radości
przeżywamy, gdy stojący w małych grupach kibice przy drodze
zaczynają machać też nam, myśląc że bierzemy udział w wyścigu.
W chwili euforii wstaję na motocyklu i zaczynam odmachiwać. Naszej
radości nie ma końca. Trasa znów wraca na szuter. Prócz ścigania
się z prawdziwymi rajdowcami, ścigać musimy się również z
miejscowymi, którzy w tym samym czasie w licznej grupie samochodów
postanowili wracać z wyścigu do domów. Niestety im mimo braku
umiejętności również włączył się tryb Dakar i wymijają na
trzeciego i czwratego. Do wszechobecnego pyłu dołącza również
deszcz i ostatni odcinek naszego również rejsu jedziemy w
konkretnej burzy przejeżdżając przez większe kałuże i mniejsze
rzeczki.
Gdy dojeżdżamy już po ciemku w
deszczu do Salty wpadamy na genialny pomysł odwiedzenia parku
maszyn. Jedziemy już asfaltową drogą, która w pewnym momencie
zaczyna prowadzić nas przez zabezpieczony przez policję i zamknięty
dla aut odcinek miasta. Zatrzymującemu nas policjantowi krzyczymy,
że my z dakaru i ten nas puszcza. Jedziemy prawie pustą ulicą
wypełnioną tylko na brzegach przez kibicujących miejscowych.
Poruszamy się za dakarową ciężarówą. Kibice wiwatują z każdych
stron, również nam. Widać, że to wielki moment dla Salty. Wielki
tez dla nas. Roześmiani w kaskach cieszymy się niezmiernie. Przez
chwilę możemy poczuć się jak gwiazdy. Kontynuujemy naszą jazdę
za ciężarówką aż do bramy wjazdowej parku maszyn, gdzie w
ostatniej chwili zatrzymuje nas ostatni ochroniarz i każe zawrócić.
Ah, a prawie się udało :D
Parkujemy motocykle blisko wjazdu i
pędze zagadać do organizatorów. Niestety bez specjalnych zaproszeń
i przepustek nikt nie jest w stanie dostać się na teren parku
maszyn. Zagdauję do kogo się da, niestety nikt nie odpuszcza i nie
chce nas wpuścić. W tym czasie Madzik stojąca w swych brudnych
motocyklowych ciuchach w grupie kibiców, zostaje szturchnięta przez
małą dziewczynkę w prośbie zrobienia sobie zdjęcia. Po chwili
do Madzika ustawia się już kolejka chętnych na fotkę. Nie ma się
co dziwić w sumie miejscowym. Jesteśmy jedynymi gringo, którzy
stoją na zewnątrz bram. W końcu Madzik ucieka i oboje stoimy przy
organizatorach w namiocie, w którym sprawdzane są przepustki
zawodników. Co chwilę podjeżdżają tu grubo spóźnieni kierowcy.
Niektórzy z nich mimo późnej pory i setek przejechanych kilometrów
wciąż mają siły na uśmiechy i żarty. W między czasie z bramy
znika na chwilę ochroniarz pilnujący wejścia. Jeszcze raz pytamy
jednej z organizatorek, czy możemy w takim razie wejść. Gdy
odpowiedziała, że Ona nic nie widzi i zasłoniła oczy ręką, bez
namysłu wbiegliśmy na teren parku.
Wbiegając po kałużach w obfitym
deszczu do parku wiemy, że nie spotkamy tu już kierowców
zbierających siły na kolejny dzień zawodów. Udaje się nam za to
zamienić parę słów z ekipy serwisowej motocyklistów z Orlenu. Po
drodze spotykamy jeszcze paru mruków z innej polskiej ekipy i
wreszcie trafiamy do serwisantów Rafała Sonika. To chyba
najpozytywniejsza ekipa polska, jaką tu spotykamy. Dowiadujemy się
pare ciekawostek o rajdzie. Sam park maszyn przytłacza i zaskakuje
nas swoim ogromem. Jest tu tyle maszyn, tyle ludzi, tyle aut
serwisowych i kamperów, w których śpi część zawodników.
Większość aut jest właśnie naprawianych w namiotach
serwisowych, podczas gdy kierowcy już dawno śpią. Udaje nam się
też znaleźć Mini od Hołka, które właśnie wróciło z jazdy
testowej. O godzinie 11 wieczorem zbieramy się do domu.
Z ciekawostek dodać jeszcze można, że
za Dakarem kryją się wielkie pieniądze. Samo uczestnictwo w
wyścigu to już wielki koszt nieosiągalny dla statystycznego
Kowalskiego. W przypadku motocyklisty koszt samej rejestracji w
zawodach to 14800 euro. W cenie zawodnicy mają zagwarantowane:
transport pojazdu z Europy i z powrotem, rejestrator GPS, paliwo na
odcinki specjalne, wyżywienie, opiekę medyczną i ubezpieczenie.
Koszt dla auta z kierowcą i pasażerem to 25100 euro, ciężarówkę z dwoma
kierowcami i mechanikiem cena zaczyna się od 37300 euro. Mowa tu o
cenach bez ekipy serwisowej, gdzie za każdego członka ekipy płaci
się od 9000 euro wzwyż + auto serwisowe od 2500 euro. Łączna cena
motocyklisty/quadowca z ciężarówką serwisową i 4 dodatkowymi
osobami to koszt około 43000 euro. Dla auta koszt około 80000 euro.
Ekipa Rafała Sonika w tym roku jest liczniejsza. Do tego należy
doliczyć przeloty wszystkich uczestników i ich pensje , noclegi
przed i po dakarze. Nie zapomnijmy również o cenie maszyn, części
zamiennych, które również są sporym wydatkiem. Koszt wypożyczenia
Nissana Navary dla Krzysztofa Hołowczyca w 2010 wyniósł 500000
złotych. Mając sponsorów wydatki nie są tak straszne, nie
zapomnijmy jednak, że nie wszyscy zawodnicy ich mają. Zaskakujące
jest również to, że wygraną jest statuetka beduina, przede
wszystkim prestiż i trochę udogodnień w następnym roku. Nie ma
wygranej pieniężnej.
Dakar przysparza wielkich emocji. Na
pewno było warto jechać tu non stop przez 3 dni, by to zobaczyć.
Mimo iż prawie niemożliwością dla zwykłego szaraka bez
przepustki jest zobaczyć rejs na odcinku specjalnym i przybić piątkę na szczęście
biorącym w rejsie zawodnikom w tym samym dniu.
Artek Artek..aleś się rozpisał!:)
OdpowiedzUsuńMadzik na Dakar! Bądz jak Martyna Marta Wojciechowska!:)