Strony

wtorek, 16 grudnia 2014

Pingwiny w Patagonii

Będąc w Punta Arenas decydujemy się na wycieczkę na jedną z wysp znajdującą się w Cieśnienie Magellańskiej, a mianowicie Isla Magdalena. Nie wypadało by Magdalena na Magdalenę nie popłynęła, a ja przy okazji się załapałem. Wyspa ta znana głównie jest ze znajdujących się na niej pingwinów magellańskich. O godzinie 17 wypływamy z portu w Punta Arenas w rejs promem wraz z innymi turystami, w czasie którego mamy szczęście zobaczyć dwa ogromne ponad 20 metrowe wieloryby tryskające wodą do góry niczym dwie pływające fontanny. 



Po 2 godzinach dopływamy do niewielkiej wyspy, na której wierzchołku znajduje się latarnia. Z każdą kolejną minutą jesteśmy coraz bliżej i wypatrujemy z daleka pingwinów, krórych z czasem dostrzegam coraz więcej. Gdy dopływamy do brzegu prócz trzech strażników zamieszkujących wyspę wita nas całe stado kelnerów i zakonnic. Od pingwinów aż się roi, jest ich setki dookoła. W 2007 roku szacowano ich liczbę na 63000 pingwinich par, które właśnie tutaj budują głównie w ziemii swe gniazda. Jest to najliczniejsza grupa pingwinów zamieszkująca Amerykę Południową, a ich wzrost to 61-76cm. Na wyspie mamy około godziny czasu na zrobienie zdjęć i spacer jedyną drogą dostępną dla turystów prowadzącą do górującej nad wszystkim latarnią. Ścieżka jest ogrodzona, a zbaczanie z niej jest zabronione. Na szczęście pingwiny nie stosują się do zakazów i co chwilę jakiś przecina nam drogę. Co jakiś czas widzimy samca niosącego w dziobie glony czy algi do gniazda. Z racji tego, że jest właśnie okres rozrodczy w gniazdach udaje nam się dostrzec dopiero co wyklute młode osobniki. Pingwiny Magellańskie zawsze w gnieździe składają 2 jaja, które wysiadują na zmianę, a małe wykluwają się po około 40 dniach. Ciekawostką jest, że pingwiny te co roku kopulują z tymi samymi partnerami. Nawet gdy z jaj wyklują się młode rodzice na zmianę polują i pilnują gniazda przed mewami, które próbują wykraść jaja, bądź wyklute już młode osobniki.





























Po godzinnym spacerze jako ostatni z ponad 100 osobowej grupy turystów wracamy na łódkę. Chciało by się zostać na wyspie dłużej i bez reszty głośnych, biegających wszędzie markotnych turystów. Isla Magdalena dla nas jest najśmieszniejszą wyspą na świecie, a wycieczka która przysporzyła nam wiele radości jest warta swej ceny 30000 CLP.


Następnego dnia decydujemy się wziąć prom z Punta Arenas do Porvenir, by w drodze do chilijsko-argentyńskiego przejścia granicznego w miejscowości San Sebastian, przejechać się wzdłuż zatoki Inutil. Od poznanych wcześniej turystów, wiemy że gdzieś tu znajduje się miejsce, w którym można zobaczyć pingwiny królewskie. Po około 2 godzinach jazdy szutrem po niemalże dziewiczym terenie, dzięki małej wskazówce napotkanego miejscowego udaje nam się trafić do celu. Pingwinia miejscówka mieści się na prywatnej działce, a właściciel srogo liczy sobie za wstęp, bo aż 12000 CLP. Pingwiny królewskie ze wzrostem 70-100cm to drugie największe pingwiny na świecie, ale zapewne najbarwniejsze. Jadąc tu w popołudniowych godzinach liczymy na to, że uda nam się zobaczyć chociaż 10 osobników. Jest to pora, w której większość ptaków wybiera się na łowy. Okazuje się jednak, że znów mamy farta i pingwinów jest dość sporo, a na pewno więcej niż się spodziewaliśmy. Od pani sprzedającej bilety, dowiadujemy się, że kolonia liczy około 150 osobników i w tej chwili na terenie parku dorosłe wysiadują około 10 jaj. Pingwiny zaczęły pojawiać się tu około 10 lat temu i ich stado wciąż się powiększa i z roku na rok przybywa tu coraz więcej osobników. Są podobno dowody na to, że pingwiny królewskie zamieszkiwały już ten region setki lat temu, a miejscowi polowali na nie, a ich kości używali jako narzędzi. Pingwiny królewskie, podobnie jak magellańskie są monogamistami, ale w przeciwieństwie do nich składają tylko jedno jajo, z którego młode wykluwa się po około 55 dniach. Dla nas pingwiny królewskie wydały się jeszcze bardziej śmieszne, niż magellańskie nie tylko ze względu na wzrost i wielkość, ale przede wszystkim na sposób, w jaki odpoczywają. Robią to na dwa sposobny. Śpią leżąc, albo stojąc z głowami zwieszonymi w dół.











 


środa, 10 grudnia 2014

Torres del Paine

Park Narodowy Torres del Paine to trekkingowa mekka mieszcząca się w południowej części Chile. Ściągają tu turyści z całego świata, by odbyć kilkudniowy spacer po parku. Najpopularniejszymi szlakami parku są tak zwane O i W, których przejście w zależności od formy trwa od 4 do 10 dni, a ich nazwy związane są ich kształtem na mapie.

Po zebraniu sił w deszczowym Puerto Natales w miejscowym hostelu, w którym zostawiliśmy nasze duże torby i małe motóry,  ruszamy w stronę parku z 8 dniowym planem obejścia najdłuższego szlaku. Zapakowani w dwa małe plecaki bierzemy ze sobą, kuchenkę, garnek, namiot, śpiwory, maty do spania, kijki do chodzenia i jedzenie na cały pobyt. Z Puerto Natales do parku dostajemy się autokarem. Trasa obsługiwana jest przez kilka firm i dziennie odbywa się przynajmniej kilkanaście połączeń. Podczas drogi szczególnie przed samym parkiem zza szyby autokaru można zaobserwować liczne tu guanaco i strusie. Po 2,5 godzinnej podróży docieramy do bramy wjazdowej Parku Torres del Paine, gdzie jeszcze w autokarze zostajemy przywitani i poinstruowani przez miejscowego strażnika. Po kupieniu biletu wejściowego razem z resztą innych turystów jesteśmy zobowiązani do obejrzenia 3minutowego instruktażowego filmu o zasadach panujących w parku.

Niestety już na wstępie dowiadujemy się, że dłuższy szlak O  jest zamknięty ze względu na panującą pogodę. Decydujemy się zatem wycieczkę zacząć od szlaku W, który jest częścią tzw. kółka prowadzącego przez3 doliny, na którym znajduje się najwięcej atrakcji i punktów widokowych. Niestety z całymi zapasami jedzenia, a zatem i dodatkowymi kilogramami przychodzi nam zaliczać najwyższe różnice poziomów w parku, które mieliśmy plan zobaczyć na końcu już z lżejszymi plecakami. Po przejechaniu busem krótkiego odcinka od bramy wjazdowej lądujemy pod hotelem Los Torres, spod którego zaczynamy przygodę.

W pierwszy dzień po 3,5 godzinnym trekkingu dochodzimy do pierwszego campingu Torres, gdzie rozbijamy namiot. W parku namiot rozkładać namiot można tylko i wyłącznie w wyznaczonych do tego miejscach. Z racji wysokich cen w schroniskach zarówno za posiłki, jak i nocleg, jak sporo innych turystów decydujemy się spać w namiocie. Większość campingów w parku jest płatna, ale są też darmowe. Camping Torres, na którym się znaleźliśmy należy do tych niepłatnych. Stąd jeszcze tego samego dnia zaliczamy godzinne wejście na pierwszy punkt widokowy. . Tuż przed zachodem, może w nie najlepszym już świetle, ale przy pięknej pogodzie i bardzo dobrej widoczności udaje nam się zobaczyć szczyty Torres del Paine, od których park wziął swą nazwę. Mamy też okazję poobserwować latającego kondora.









Następnego dnia z pobudką o 4.30, gdy Madzik jeszcze smacznie śpi w namiocie decyduję się  z wieloma innymi turystami znów wrócić na punkt widokowy, zaliczyć samotnie  romantyczny wschód słońca.




Tego samego dnia jeszcze po krótkiej drzemce kontynuujemy podróż szlakiem W, by po mniej więcej 6 godzinach dochodzimy do drugiego już płatnego campingu Los Cuernos, w którym czekają na nas prysznice z gorącą wodą.



Trzeci dzień to krótki 2,5 godzinny przemarsz do Campo Italiano, gdzie zostawiamy plecaki w rozbitym namiocie i już na lekko wybieramy się na trekking po francuskiej dolinie. Już po godzinie dochodzimy do pierwszego punktu widokowego na olbrzymi wiszący lodowiec, z którego raz na jakiś czas odrywają się wielkie części lodu i po chwili można zobaczyć małe schodzące lawiny. Po kolejnych 1,5 godziny dochodzimy do punktu widokowego Britanico, z którego rozpościera się widok na otaczające nas prawie z każdej strony szczyty. Na nasze szczęście pogoda znów była dla nas łaskawa. Do namiotu wracamy tą samą trasą przez kolejne 2,5 godziny.











Czwartego dnia idziemy z Campo Italiano do Campo Grey znajdującym się już w 3 i ostatniej dolinie należącej do szlaku W. Po drodze przechodzimy przez ogromne obszary spalonego lasu. Od roku 1985 roku w Torres del Paine wybuchły 3 duże pożary, gdzie ostatni miał miejsce w 2011 i z tego co usłyszeliśmy od napotkanego przewodnika trwał ponad miesiąc. Ostatni pożar został spowodowany przez izraelskiego turystę, który chciał spalić papier toaletowy po klocku zrobionym w lesie.







Pod wieczór dochodzimy do camping Grey i po 15 minutowym spacerze dochodzimy do lodowca Grey. Na miejscu zaskakują nas ogromne kry lodowe, które odpadły od lodowca, a wiatr poniósł je do pobliskiej zatoki. Wieje tu tak mocno, że ciężko zrobić zdjęcie. Jakoś jednak się udaje między kolejnymi deszczowymi szkwałami.







Ostatniego już dnia wracamy z samego rana ostatnie 11km do schroniska Paine Grande, gdzie w południe razem z wieloma innymi turystami uciekamy z parku katamaranem. W sumie w Parku Narodowym Torres del Paine przez 4 doby zrobiliśmy ponad 70 kilometrów. Niestety mimo sił i posiadanego jedzenia olaliśmy szlak O, którym musielibyśmy spędzić jeszcze dodatkowe 3 dni. Podobno nie jest na nim już tak spektakularnie, ale na pewno ciszej, spokojniej i nie tak tłocznie. Torres del Paine to na pewno jedna z największych atrakcji Patagonii. Dla nas to taka Patagonia w pigułce, gdzie w zaledwie 4 dni na niewielkim obszarze można zobaczyć piękne szczyty Andów, wiszący czy prący do jeziora lodowiec.