Strony

sobota, 29 listopada 2014

Ruta 40


Po sprawnym i szybkim przejeździe przez granicę z Chile wjeżdżamy wreszcie do Argentyny.


Po przejechaniu około 80km dojeżdżamy do miasta Perito Moreno, w którym to wskakujemy na słynną Rutę 40. Jest to podobno najbardziej malownicza trasa w Argentynie. Droga prowadzi przez zachodnią część Argentyny z samej północy na samo południe kraju i leci wzdłuż Andów. Z długością ponad 5000km należy do jednej z najdłuższych dróg na świecie.



 Z racji tego, że wjeżdżamy na nią już w południowej części, witają nas patagońskie wiatry podobno przekraczające czasem 100km/h. Co jakiś czas spotykamy przypominające o tym znaki. Walczymy z wiatrem już od pierwszych chwil.




Argentyna wita nas również tanim paliwem. Cena za litr w zależności od miejsca to zazwyczaj mniej niż 10 argentyńskich pesos. Litr jest tańszy niż 1 dolar amerykański, jeśli gotówkę wymienimy na czarnym rynku. Z racji tego, że oficjalny kurs dolara jest dość niski, nie warto wypłacać pieniędzy w bankomatach, czy płacić kartą. Najlepiej przywieźć do Argentyny gotówkę, którą bez problemu możemy zamienić na tzw. Blue dolar w pierwszym lepszym sklepie, bądź stacji benzynowej. Stacje benzynowe na trasie są wylepione niezliczoną ilością wlepek. Znajdujemy czasem polskie akcenty. Tym razem goło i moje miasto Gdynia. Wlepiamy też naszą najmniejszą z wszystkich.



Nasz odcinek trasy prowadzi głównie przez wielkie stepy, na których nie ma nic prócz drogi i porastającej polany niskiej roślinności. Wzdłuż drogi ciągną się po dwóch stronach ogrodzenia mające uchronić kierowców przed grasującą tu zwierzyną, której jest tu dość sporo. Co jakiś czas mijają nam przed oczyma krowy, dzikie konie biegnące w grupie  w siną dal. Można tu także spotkać strusie i wszechobecne guanaco, pancerniki, czy szare lisy.  Często jesteśmy świadkami, jak ogłupiałe strusie próbują nieumiejętnie przejść na drugą stronę ogrodzenia, gdy guanaco bez najmniejszych problemów przeskakują nad nim. Nie wszystkim zwierzakom jednak się udaje. Co jakiś czas wzdłuż trasy widać szkielety guanaco  w oddali , czy to wiszących na ogrodzeniu. Ciężko zrobić zwierzakom dobre zdjęcie z bliska. Zwierzęta wystraszone rykiem naszych potężnych maszyn zazwyczaj od nas uciekają. Ciężko im się dziwić, w końcu jesteśmy wielkimi i groźnymi motocyklistami.




Droga na naszej trasie dotychczas wyasfaltowana na odcinku z Gregores do Chalten w pewnym momencie zmienia się w offroad. Szuter prowadzi nas przez dobre 80km. W jeździe dość mocno dokuczają nam silne wiatry, które pod koniec mocno spychają nas na żwirowe kopce i omal nie powodują upadku. Po zawziętej walce jednak to my wygrywamy z wiatrem.






Na pewnych odcinkach skutecznie przebijamy się przez nasypy, by skorzystać z jeszcze zamkniętych asfaltowych odcinków. Na nasze szczęście i naszych małych dwukołowych kompanów podróży, że  większość trasy jest już wyasfaltowana, a wiatry są dla nas w miarę życzliwe.


niedziela, 23 listopada 2014

Carretera Austral

Carretera Austral to mierząca ponad 1200 kilometrów droga krajowa numer 7 łącząca miejscowości w  południowym Chile, która zaczyna się w mieście Puerto Montt i prowadzi na południe. Budowę południowej autostrady zaczęto w 1976 za czasów prezydenta Augusto Pinocheta. Jej pierwszy odcinek otwarty został w 1988, a w roku 2000 dotarła do ostatniej miejscowości Villa O'Higgins. Do dziś na drodze prowadzonych jest sporo robót drogowych. Z początku droga szutrowa, dziś już wiele jej odcinków pokrywa asfalt.

 

Na pierwszym odcinku Carretery znajdują się trzy promy. Pierwszy z nich kursuje mniejwięcej co godzinę i nie ma problemu z dostaniem się na pokład. Na kolejne dwa trzeba już wcześniej zrobić rezerwacje. Kursują one jedynie raz dziennie. Niestety po pocałowaniu klamki  w biurze firmy obsługującej owe połączenia decydujemy się jechać w ciemno. Wstajemy wczesnym rankiem i po przejechaniu przez Puerto Montt i kolejnych  około 60 kilometrach asfaltową drogą dojeżdżamy nieco spóźnieni na  pierwszy z promów. Po odczekaniu niecałej godziny i opłaceniu około 6000 CLP  za motocykl z kierownikiem ładujemy się na pokład. Po 45 minutach rejsu dopływamy do brzegu i zaczyna się nasz wyścig z czasem po szutrowej drodze. Do pokonania mamy jakieś kolejne 60 kilometrów i kilka robót drogowych po drodze a do odpłynięcia kolejnego i jedynego tego dnia promu tylko 75 minut. Po ciężkiej walce dojeżdżamy w ostatniej chwili na kończący już załadunek niewielki prom. Szczęśliwym trafem udaje nam się wjechać na prom jako przedostatnim. Tym razem w cenie podobnej do pierwszego promu mamy opłacony 3 godzinny rejs po fjordzie i dodatkowy ostatni pół godzinny prom. Pogoda nam dopisuję i na pokładzie znajdujemy nasz ulubiony kąt, koło którego wygodnie się rozkładamy z całym osprzętem.Wszędzie dobrze, ale przy hasioku najlepiej.




Po dopłynięciu do kolejnego portu jeszcze krótka przejażdżka 10 kilometrowym odcinkiem drogi i po małych roszadach trafiamy na ostatni prom, który dowozi nas już do właściwej Carretery Austral i zaczyna się przygoda.


Szybkim strzałem i jeszcze pełni sił tego samego dnia przejeżdżamy obok wulkanu Chaiten i martwego lasu, na który zeszła lawina błotna podczas erupcji wulkanu w 2008 roku. Niestety jedziemy tak szybko, że zapominamy zrobić zdjęć tego spektakularnego miejsca i jeszcze przed zachodem dojeżdżamy do miejscowości pod tą samą nazwą co wulkan. Przez ponad pół godziny krążymy po szerokich dwupasmowych drogach i licznych skrzyżowaniach, by wreszcie dotrzeć po kilku błędnych wskazówkach miejscowych do upragnionego kampingu. Miasto które zostało totalnie zniszczone podczas erupcji wulkanu w 2008 roku, gdzie wyrzut pyłu z krateru sięgał ponad 20 km wysokości. Mieszkańcy zostali wtedy całkowicie ewakuowani ze strefy zagrożenia i dopiero 3 lata później miasto zaczęło się odbudowywać na nowo. Patrząc na miasto można odnieść wrażenie, że ludzie odbudowują swoje gospodarstwa z tego, co akurat mają pod ręką.  



 Kolejny już deszczowy nocleg zaliczamy w miejscowości Puyuhuapi, gdzie udaje na się skryć z namiotem pod dachem blaszaka. Od miłej właścicielki dostajemy mapę z pobliskimi atrakcjami i do przejżenia album ze zdjęciami z Carretery.
 


Dojeżdżamy do pierwszej mapowej atrakcji - jednych na drodze term naturalnych. Idę na zwiady. Madzik lubiąca wodę i  pełna entuzjazmu cieszy się na tą wizytę. Niestety po dojeździe na miejsce okazuje się, że w termach sami faceci - chyba ze 20 chłopa, większość "kolegów" z promu. Gdy mnie zobaczyli szybko entuzjazm Madzika przeszedł na nich, owocnie pytających o kompana mojej podróży. I tak oto z uśmiechem i szybkim pożegnaniem skończyła się nasza wizyta w termach. Zaliczyliśmy za to całkiem niezły wiszący lodowiec Ventisquero Colgante z dwoma wypływającymi spod niego wodospadami.




Po deszczowym przejeździe i wcześniejszym 2 godzinnym postoju spowodowanym remontem drogi przez wysłane kwiatami doliny dojeżdżamy wyziębieni i wymęczeni do miejscowości Puerto Aysen, gdzie pakujemy się do najtańszej sensownej chatki, w której na nasze szczęście oprócz łóżka znaleźliśmy również kominek i pralkę. Pierzemy, hajcujemy i suszymy się całą długą noc.
Madzikowi udaje się nawet sprytnie pomniejszyć swoje rękawiczki za pomocą magicznego piecyka.




Następnego dnia dojeżdżamy do największej na Carreteri  miejscowości Coyhaique liczącą ponad 40 tysięcy mieszkańców. Miejscowość nas nie zachwyciła i po szybkich zakupach uciekamy dalej na południe. Stąd na południe droga w przeciwieństwie do wcześniejszych mieszanych szutrowo - asfalowych odcinków usłana już jest tylko kamieniami. 


W poszukiwaniu noclegu nad jeziorem trafiamy na zamknięte i zabarykadowane jeszcze przed sezonem  kampingi. Ostatecznie po zrobieniu dodatkowych 100 kilometrach w bok lądujemy na super darmowym kampingu przy trasie i wieczór spędzamy z 64 letnim Jarkiem - szwajcarskim rowerzystą.




Natrafiamy również na niczego nie bojące się trzy huemule z rodziny łosiowatych.



 







Po zaliczeniu kilku dobrych widoków i rozległych Patagońskich krajobrazów, tankowania z butelek i zabawy z psami dojeżdżamy do jeziora znajdującego się na granicy Chile z Argentyną. Po stronie chilijskiej nazywane jest jeziorem General Carrera, a po argentyńskiej jeziorem Buenos Aires. Rozbijamy się w miejscowości Puerto Rio Tranquillo przy domu  pana Manuela, który na następny dzień pomaga zorganizować nam wycieczkę do Marmurowej Kaplicy i inne marmurowe  jaskinie drążone przez wodę jeziora. Normalnie wycieczka kosztuje 40000 CLP za osobę, czyli jakieś 240 PLN. Nam udaje się zrobić to za połowę ceny.










Jeszcze tego samego dnia wybieramy się wąską szutrową drogą , by po 50 kilometrach i około 20 minutowym trekingu dostać się na punkt widokowy z widokiem na ogromne czoło lodowca. W drodze powrotnej udaje nam się jeszcze darmowo zaliczyć nowo otwarty i testowany jeszcze park linowy. Z miasteczka, w którym się zatrzymaliśmy organizowane są 1 dniowe rejsy po jeziorze pod jęzor tego samego lodowca San Rafael schodzący prosto do wody. Cena takiej wycieczki to jedyne 140000 CLP, czyli jakieś 840 PLN. Mimo iż udało nam się zejść z ceną o połowę, to 2 dni oczekiwania i średnia pogoda wpłynęła na to, że zrezygnowaliśmy z atrakcji i ruszyliśmy w dalszą drogę.





Zjeżdżając ostatecznie z Carretery Austral i objeżdżając jezioro przepiękną drogą prowadzącą wzdłuż klifów dostaliśmy się do miejscowości Chile Chico, z której już tylko 5 kilometrów  dzieli nas od Argentyny. Hasta luego Chile, za parę dni znów tu wrócimy.