Strony

sobota, 17 stycznia 2015

W drodze na Dakar

Z argentyńskiego Puero Iguazu wyjeżdżamy w niedziele wczesnym rankiem. Do pokonania mamy ponad 1400 kilometrów, by dotrzeć do Salty, gdzie rozgrywać będzie się Rajd Dakar. Przejeżdżamy kilka kilometrów do rzeki, by dostać się na jej drugi brzeg, na którym znajduje się już Paragwaj. Niestety trafiliśmy na zły dzień - prom nie pływa w weekendy. Wjeżdżamy zatem znów do Brazylii, z której już mostem dostajemy się do Paragwaju. Wiąże się to ze staniem w kolejkach na granicach i stratą dodatkowych stron w paszportach, ale w końcu z paru godzinnym opóźnieniem znajdujemy się na paragwajskiej ziemi. 




W Paragwaju do przejechania mamy około 500 kilometrów dość prostą asfaltową drogą. Niestety trasa pełna jest idiotów wyprzedzających na trzeciego. Kilka razy jedziemy na czołówkę. Apogeum idiotyzmu doświadczamy, gdy kierowca autokaru jadący naszym pasem, pokazuje nam jeszcze zza szyby rękami, żebyśmy spadali z drogi. W ostatniej chwili uciekamy na szutrowe pobocze unikając czołówki. Zdecydowanie Paragwaj jest nieoficjalnym zwycięzcą Ameryki Południowej  w ilości idiotów na drogach. 

Po przejechaniu około 400 kilometrów kończy się asfalt. Powoli zapada zmrok, a przed nami jeszcze niecałe 100 kilometrów do mostu łączącego Paragwaj z Argentyną. Jedziemy przed siebie - szuter na drodze zamienia się w zaschnięte błoto, a w końcu w piasek. Jest już noc. Stajemy parę razy, by wyłączyć silniki zgasić światła w naszych motórach. Dookoła nas łąka z niską roślinnością, w której aż roi się od żab i wszędzie latających świetlików. Nad nami  gwiazdy. Chciałoby się zostać tu dłużej,ale czas nas goni. W końcu dojeżdżamy do ostatniego miasteczka Alberdi, w którym według Google znajduje się most. Po krótkiej rozmowie z mieszkańcami okazuje się, że Google nas znowu oszukało i nie ma tu żadnego mostu. Są tu jedynie małe łódki, przewożące jedynie ludzi. Decydujemy się zostać tu na noc i jechać inną drogą.


Rankiem decydujemy się wrócić tym samym offroadem, którym tu przyjechaliśmy. W dzień już nie taki straszny, jak wieczorem to i prędkość przelotowa większa. Potem jazda w kierunku stolicy i wreszcie po odprawach paszportowych i przejeździe przez most znajdujemy się w Argentynie. Po przejechaniu około 300 kilometrów dojeżdżamy po 5 godzinach do miejsca, które jeszcze rano widzieliśmy z paragwajskiego brzegu. Tego dnia pokonujemy jeszcze kilkaset kilometrów.


Ostatniego dnia wstajemy wczesnym rankiem, bo do pokonania mamy rekordową dla nas trasę 850 kilometrów. Dla małych 125cc to dość sporo. Po zapakowaniu się na motocykle, zauważamy kapcia w moim tylnym kole. Po dopompowaniu opony dojeżdżamy do mieszczącej się nieopodal goomerii, czyli wulkanizacji, gdzie wyciągamy gwoździa, zakładamy nową dętkę, a starą naprawiamy. Już po 8 rano z małą poranną przygodą jesteśmy gotowi do jazdy. 



Nasza droga prowadzi po prostej niemal pozbawionej zakrętów krajowej drodze 81. Pogoda nam sprzyja, choć z czasem wznoszące się słońce daje nam się we znaki. Temperatura sięga prawie 40 stopni. Co jakiś czas robimy przystanki, by się napić i oblać zimną wodą. Nie ma nic bardziej kojącego, niż mokry łeb wsadzony do kasku w taką pogodę. Wokół drogi nie ma spektakularnych widoków, są za to zwierzęta.  Co jakiś czas można zobaczyć coś ciekawego. Widzimy martwą krowę pożeraną przez sępy, trochę przejechanych jaszczurek, czy grubego, żywego 2 metrowego węża wylegującego się na środku asfaltu. Naszą drogę przebiegają też dwie kuny, a z traw wylatuje drapieżny ptak z żywą myszą w pazurach. Niby nic, ale pomaga to nie zasnąć w drodze. 





Po 13 godzinach jazdy dojeżdżamy wreszcie do Salty, gdzie wcześniej już zarezerwowaliśmy nocleg. Właściciel wita nas piwem. Po przejechaniu 850 kilometrów w 1 dzień, a 1800 w 3 na małych 125cc, przekroczeniu 3 granic po drodze,  czujemy się jakbyśmy właśnie odbyli swój własny dakar. Teraz czas na zasłużony sen, bo rano o 6 wstajemy by zobaczyć prawdziwych wyczynowców na swoich rejsowych maszynach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz